poniedziałek, 1 września 2014

W ZDROWYM CIELE...

 Zastanawialiście się kiedyś, jak zacząć dbać o siebie, szukaliście porad i w natłoku informacji dostępnych w internecie nie mogliście wybrać nic dla siebie - już śpieszę z pomocą. Ja nie będę się tu wymądrzać, bo ani ze mnie wykształcona dietetyczna, a tym bardziej fitness woman - po prostu polecę bloga osoby, która wzięła sprawy w swoje ręce i coś zaczęła ze sobą robić. A efekty? Sprawdzicie sami. Może Was też zainspiruje, może zamiast ciągle powtarzać, że zacznę od jutra, zaczniecie od dzisiaj.

Serdecznie polecam obserwowanie bloga:
http://4fitass.blogspot.com

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

GRZESZMY WSPÓLNIE



Mówią mała rzeczy - a cieszy i mam tu na myśli te wszystkie pyszności z cukierni, to jedno małe piwko, tego jednego małego hot-doga itp. rzeczy. Każdego dnia robimy tyle wyrzeczeń, że jedno małe odstępstwo chyba krzywdy nie zrobi? A może? Nie no – odpowiadam – jedno krzywdy nie zrobi, gorzej jeśli nie można się pohamować. Wtedy pojawia się problem, bo jak oszukać kubki smakowe, kiedy ślinka już leci? I jak sprawić, żeby może jeść mniej, ale bez morderczych diet? Bo przecież nie o to chodzi, żeby się katować!

Nie od dziś wiadomo, że diety przy silnym samozaparciu są skuteczne, ale często tylko na krótka metę. Można jednak oszukać żołądek i jeść mnie, nie idąc na żadną z chorych diet, po których i tak najczęściej kończymy efektem jo-jo.

Jak jeść mniej bez chirurgicznego pomniejszenia żołądka? A może do tego jeszcze schudnąć co nieco. Pomijam kwestią wysiłku fizycznego, ćwiczeń pod każda postacią, ponieważ nie ma sensu dywagować nad ich … sensownością. One są po prostu konieczne i koniec – kropka! Nie wymigasz się, a cudów nie ma. Ruch to zdrowie i nie ma żadnych wykrętów. Także skupmy się na tym, co jest drugą częścią składową sukcesu – jedzenie.



WYPIJ WODĘ PRZED POSIŁKIEM



Ja wiem, że zamulanie żołądka to nie jest dobry pomysł, ale przecież nie mówię, że należy pić kawę, która rzeczywiście ma taki wpływ. Mówię, że dobrze jest wypić szklankę wody, najlepiej na ok. 15 minut przed posiłkiem. Po prostu nie będziemy mieli wrażenia przeszywającego głodu, który powoduje, że zjemy więcej niż naprawdę potrzebujemy. Wiele osób jeszcze stosuje picie łyżeczki octu jabłkowego rozrobionego z wodą i to też jest trafny pomysł. Należy tylko pilnować, aby był to mętny ocet jabłkowy. No i niestety trzeba przezwyciężyć ten niemiły zapach… a jest on dość intensywny, żeby nie powiedzieć, że po prostu brzydko pachnie. I nie radziłabym pić go na czczo – bo przez ten zapach może nas tylko zemdlić. Podsumowując – rano przed posiłkiem szklanka wody (najlepiej z cytryną), a przed następnymi posiłkami, oprócz wody wypijmy jeszcze trochę wody z łyżką octu  jabłkowego.

Z tą wodą to nie do końca załatwiona sprawa, bo tak jak przed posiłkiem wskazane jest wypić chociażby szklankę, tak już do i po jedzeniu nie powinno się nic pić. Soki trawienne same powinny rozdrabniać jedzenie, po to one są i po to jest ślina, dlatego trzeba dobrze i długo przeżuwać. Postarajmy się tę pyszną szklaneczkę domowej roboty kompociku wypić 30 minut po obiadku, a nie w trakcie, bo nawet nie jesteśmy w stanie poczuć tego pysznego smaku. Pół godziny po jedzeniu już można potraktować kompocik jako małą formę deseru. Dla bardziej zdeterminowanych poleciłabym zamianę tego słodziutkiego kompotu na wodę lub gorzką kawę. Kompot wszak ma dużo cukru i to na dodatek prostego!



ZAPACH WANILII



Naukowcy udowodnili, że zapach wanilii zmniejsza apetyt. Nie wiem, czy to jest prawda, ale prawda jest, że siła sugestii działa cuda. Skoro udowodnili, że tak jest to może warto kupić zapach waniliowy do domu i przy takich aromatach zjeść obiadek.



JEDZ W TOWARZYSTWIE



Nie od dziś wiadomo, że jedzenie w towarzystwie sprawia, że jemy wolniej i mniej. Nie połykamy wszystkiego na dwa gryzy tylko delektujemy się posiłkiem. A gdy do tego dochodzi jeszcze towarzystwo tej drugiej połówki, to możemy być pewni, że ilość spożytych kalorii będzie mniejsza niż przy samotnym wciągnięciu całego talerza makaronu. Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze – i to tyczy się najczęściej kobiet – po prostu nie chcemy, żeby osoba, z którą siedzimy przy stole pomyślała, że jesteśmy pasibrzuchami. Po drugie – i to chyba najważniejsza informacja – impulsy do mózgu mówiące o tym, że jesteśmy najedzenia trafiają po piętnastu minutach. W związku z tym, gdy jemy wolniej, to zjemy naprawdę tyle, ile nasz organizm potrzebuje, a nie tyle ile akurat kelner zaserwował nam na talerzu.



SPRAWDZAJ KALORYCZNOŚĆ



Nic dodać, nic ująć – warto patrzeć na kaloryczność produktów. Już nawet nie chodzi o to, że gotowana marchewka jest bardziej kaloryczna od surowej, ale o wszelkie sosy, polewy, czy drobne kaloryczne dodatki. Unikajmy gotowych, mocno przetworzonych i bogatych w ulepszacze smaków oraz konserwanty dań. Naprawdę lepiej jest poświęci chwilę więcej i samemu przygotować posiłek niż posiłkować się gotowymi daniami. O fast foodach nawet nie wspomnę, bo ten temat każdy zna na wylot. Także może zanim znów zalejemy zupkę w proszku, to może pójdźmy na zakupy i sami ją ugotujmy. Przy okazji można spalić jeszcze dodatkowe kalorie buszując po półkach sklepowych.



WIELKOŚĆ TALERZA I MAŁA ŁYŻECZKA



No dobrze, wiemy jak już za pomocą wody można odrobinę oszukać żołądek, ale jak oszukać oczy? Przecież nie od dziś wiadomo, że jemy oczami. Rozwiązanie jest proste. Nie zastanawialiście się dlaczego w restauracjach podawane są mikroskopijne posili na gigantycznych talerzach? Chodzi o to, żeby klient miał ochotę na więcej. Nasze oczy też jedzą i gdy widza pełen talerz automatycznie wysyłają impuls do mózgu, że taką ilością z pewnością się najemy. Dlatego chcąc uniknąć przejedzenia i ważenia ilości spożywanego jedzenia, po prostu weźmy mniejszy talerz. Mała łyżka do porannej owsianki też sprawi, że będziemy jeść wolniej, a przez to damy czas dla mózgu, aby poczuł się nasycony. Takie małe triki w pewnym momencie wejdą nam w nawyk i ani się obejrzymy, a zaczniemy automatycznie sięgać po mniejszy talerz.



SZKLANKI TYLKO WYSOKIE


Zgodnie z raportem opublikowany na łamach „Journal of Consumer Research” wynika, że mamy niewytłumaczalną tendencję do nalewania średnio o prawie 20 procent więcej napoju do szklanki, która jest niska i szeroka. Jest to spowodowane tym, że nasz mózg koncentruje się raczej na wysokości obiektu, niż na jego objętości. Lepiej zatem sięgnąć po wysoką i wąską szklankę, bo istnieje szansa, że wypijemy mniej tego soku, skoro i tak już go mamy wypić. Tak swoją drogę – niesamowite jak bardzo ważną rolę odgrywa mózg w całym procesie jedzenia – żołądek to jedno, ale nie zapominajmy, że mózg ma tu też dużo do powiedzenia.



KOLOR, TELEWIZOR, ŚWIECA



Nie od dziś wiadomo, że kolory mają wpływ na nasze zmysły: w ostrych, czerwonych i żółtych barwach zjemy więcej (i szybciej) niż w spokojnych i stonowanych odcieniach błękitu. Malując kuchnię, czy jadalnię naprawdę zrezygnujmy z wszelkich odcieni pomarańczu – kolor to duża siła, z której często nawet nie zdajemy sobie sprawy. Podobnie jest z innymi „rozpraszaczami”. Jedząc przy telewizorze nie jesteśmy nawet w stanie próbować kontrolować ilości spożywanych potraw. Świece też mają podobne działanie. Jest czas na jedzenie i nie koniecznie musi to być połączony z ryczącym na cały głos telewizorem. Chyba do tej teorii nie muszę nikogo przekonywać – z pewnością sami zauważyliście, że wszelkiego rodzaju przekąski pałaszowane przy meczu, czy ulubionym serialu i filmie znikają w trybie natychmiastowym. Mogę się założyć, że gdybyśmy mieli wyłączyć telewizor i usiąść na kanapie z puszką słonych orzeszków to za żadne skarby nie zjemy jej całej – po prostu zrobi się nam za słono. Inna sprawa przy włączonym telewizorze…



NIE RÓB ZAKUPÓW „NA GŁODNEGO”



Tak - nie róbmy zakupów na głodnego – badania wszelkiego typu udowadniają, ze wtedy kupujemy więcej produktów i bynajmniej nie warzyw. A jeśli nie mamy czasu zjeść przed zakupami, bo pasuje nam od razu po pracy pojechać do sklepu i mieć potem czas dla siebie, dla rodziny, to chociaż trzymajmy się listy zakupów. Unikniemy nadmiernej ilości jedzenia w lodówce, która potem albo ląduje w koszu, bo termin ważności minął albo jest zjedzona, bo przecież nie wyrzucimy tych ciasteczek, skoro już są w domu.



RUTYNA PRZEDE WSZYSTKIM



Jeść do syta, a nie do pustego talerza. Nauczmy się słuchać naszego organizmu, a nie pakujmy w niego byle co, byle więcej. To jest trudne, nie zaprzeczę, ciężko jest powiedzieć sobie dość, kiedy na talerzu jeszcze tyle pyszności zostało, a ciocia donosi coraz to nowe potrawy na stół, kwitując to stwierdzeniem : „nie jesz, nie smakuje Ci?” Tu wchodzi w grę asertywność: nie, dziękuję było pyszne, ale już jestem najedzony. Gdy nauczymy się to mówić, sami ze sobą zaczniemy czuć się lepiej. No i zostanie jeszcze trochę miejsca na deser, więc nie trzeba będzie go wpychać na siłę, tylko po prostu mając na niego miejsce w żołądku.


W kwestii rutyny pozostaje jeszcze jedna niezmiernie ważna sprawa do poruszenia – mam tu na myśli śniadanie. Ja wiem, że wiele osób nie może nic z rama przełknąć, ale naprawdę nie powinno się wychodzić z domu bez tego najważniejszego z posiłków. Niejednokrotnie naukowcy udowadniali, że nie jedząc śniadania, w ciągu dnia spożyjemy więcej kalorii niż gdybyśmy rano „wrzucili coś na ruszt”. Jest to ważne, żeby do pół godziny po przebudzeniu nasz żołądek dostał coś do trawienia – on też musi rozpocząć dzień pracy.



MOTYWACJA, MOTYWACJA I JESZCZE RAZ MOTYWACJA



Motywacja jest najważniejsza i to nie tylko przy wysiłku fizycznym, bo przy jedzeniu również. Musimy mieć cel i chęć spełnienia go. I wcale nie koniecznie musi być to utrata wagi – celem może być zmiana stylu życia, lepszego sposobu odżywiania się. Czyli celem jest zdrowsze życie, a tu już chyba motywacji nie trzeba długo szukać. Jednocześnie pamiętajmy, że jesteśmy tylko ludźmi i mamy swoje słabości. A jak już przychodzi ta chwila słabości, ten moment, kiedy naprawdę czujesz, że chcesz sobie pozwolić na ten jeden całkowicie niewinny grzech, to powiem tak – absolutnie nie wzbraniaj się! Byleby to było naprawdę sporadyczne i koniecznie, ale to koniecznie w towarzystwie, ponieważ samemu zje się więcej tłumacząc sobie, że to tylko raz, że nikt nie widzi. Otóż kalorie zjedzone, kiedy nikt nie patrzy, wbrew powszechnej opinii, tuczą równie tak samo, jak te zjedzone w towarzystwie. W związku  tym koniecznie grzeszmy razem! :) I tu powstaje pytanie: bo widzicie, w piekarniku mam jabłecznik, no nie chcę zjeść go sama – czy znajdzie się ktoś chętny na kawałek? Namawiać nie będę, ale nie ręczę, że on tu długo wytrzyma, a raczej, że ja wytrzymam z tym zapachem!

wtorek, 8 lipca 2014

PALCEM PO MAPIE



Wakacje, słońce, lato, urlopy, wypoczynek, plany wyjazdowe, pakowanie, podróże, zwiedzanie, leniuchowanie, plaża, drinki, wycieczki – co łączy te wszystkie rzeczy? Jedno słowo – marzenie. Mam nadzieję, że waszym słowem łączącym to wszystko będzie „realizacja”. Moje lato upłynie pod hasłem rutyna, praca, dom. I jedyne na co mogę się zdobyć to pojeżdżenie palcem po mapie i przeglądanie starych zdjęć. Wspomnienia to na szczęście taka fajna rzecz, której nikt i nic nam nie odbierze. W związku z tym może dla tych, którzy jeszcze nie wiedza jak wykorzystać piękne dni urlopowe, to kilka, dosłownie kilka miejsc, gdzie czas zdaje się zatrzymywać, a pośpiech zgubimy gdzieś po drodze.
Pojedźmy nad Morze Karaibskie. Nie wiem, jak wy, ale ja właśnie w myślach spakowałam walizkę – tak na tydzień, no może dwa i mam zamiar zwiedzić kilka miejsc, godnych pozostania tam pare dni. Miejsc, gdzie głównym źródłem utrzymania jest turystyka, no bo czystą głupotą byłoby nie wykorzystać tak pięknych plaż. Istnieją tam dziesiątki restauracji, wiele hoteli, często naciąganych atrakcji turystycznych, ogromnej ilości sklepików z pamiątkami (ale niekoniecznie „made in China”!), niektóre kurorty z dużymi basenami, a nawet przystaniami jachtowymi i cudnymi, przepięknymi widokami, którymi nacieszyć można wzrok na całe życie! Gotowi? Spakowani? Tu usiądźcie wygodnie, wsiadamy na statek np. w porcie w Miami i wypływamy.
Morze Karaibskie położone na północ od Ameryki Południowej w geograficznym ujęciu to morze wchodzące w skład systemu oceanicznego Oceanu Atlantyckiego, które ograniczone jest od wschodu przez łuk wyspowy Antyli. Zatrzymajmy się choć na kilka godzin na COZUMEL CAYMAN ISLAND, gdzie woda jest tak błękitna, że nawet niebo w pełnym słońcu wydaje się być blade. To mała meksykańska wyspa położona ok. 20 kilometrów na wschód od wybrzeży Półwyspu Jukatan. Może i nie ma tu za dużo do zwiedzania, ale uwierzcie – plaża wynagradza wszystko! A dla wybrednych, tych którzy nie potrafią wysiedzieć długo na piasku, można podjechać autobusikiem, bo oglądnąć zastygniętą lawę wulkaniczną! Te czarne kamienie w Diabelskiej Dolinie warte są tych kilku dolarów jazdy w ciasnym busiku.
Nie chcąc się spalić w pełnym słońcu proponuję wsiąść na nasz statek i rzucić kotwicę w Hondurasie na wyspie ROATÁN, największej z archipelagu wysp Bahia. Roatán leży w pobliżu największej rafy koralowej na Morzu Karaibskim, więc na specjalne życzenie pasażerów statku kapitan może zrobić mały wyjątek i przepłyniemy najbliżej jak tylko można.
Pamiętając, że panuje tu klimat równikowy, czyli wilgotny o suchych zimach, a średnia temperatura wynosi 28°C, bardzo proszę wszystkich o nasmarowanie się kremem z wysokim filtrem i wygodne zajęcie jednego z hamaków rozwieszonych na plaży.


Dla tych, którzy nieco się spalili na słońcu, naszym następnym portem będzie BELIZE na półwyspie Jukatan, które początkowo (1500 p.n.e.-900 n.e.) zamieszkiwała cywilizacja Majów. Zobaczmy jak żyją ludzie. Tylko nie przestraszcie się – tak, ubogo to mało powiedziane Bo co powiedzieć, jeśli sami rzucają się pod koła autobusu tylko po to aby wymusić jakieś odszkodowanie, a niektóre ulice maja wręcz przyczepione etykietki, że tu można zostać postrzelonym, a policja nic z tym nawet nie zrobi – bo to dzień jak co dzień. Może warto kupić jakąś pamiątkę, mając na uwadze, że jest to jedyne źródło utrzymania. Takie miejsca to nic innego jak twarde lądowanie po bujaniu w obłokach na tych niebiańskich plażach. To tak tylko w ramach uzmysłowienia, że nie zawsze jest tak kolorowo, a słońce nie zawsze świeci bardziej tam gdzie nas nie ma. To co można tu zobaczyć jest równie egzotyczne jak roślinność. Domy inne niż wszędzie indziej – zbudowane tego, co znaleziono, okna zasłonięte przed upalnym słońcem – to dziwna, ale równie warta zobaczenia architektura, jak nowoczesne wieżowce Hong Kongu.
Po wielu walkach kilku europejskich mocarstw, dopiero w 1980 roku Belize uzyskało niepodległość od Wielkiej Brytanii.
Można tu spotkać prawdziwy mix kultur Ameryki Środkowej, a potomkowie Majów w dalszym ciągu stanowią 5,4%. Dlaczego w naszej wycieczce po Morzu Karaibskim zatrzymujemy się tu? Odpowiedź jest prosta – XUNANTUNICH – starożytne tereny Majów na archeologicznej zachodniej części Belize, w dzielnicy Cayp, blisko rzeki Mopan, gdzie praktycznie żabi skok do granicy z Gwatemalą. Cywilizacja Majów zostawiła tu niesamowite budowle i właśnie dla nich zeszliśmy na ląd w naszej podróży. Musicie, po prostu musicie wdrapać się na jedną z piramid i docenić zaawansowane budownictwo tej tajemniczej cywilizacji.

W nagrodę zatrzymamy się jeszcze w jednym miejscu z meksykańską malowniczą plażą CANCÚN , gdzie również lepiej nie zapuszczać się w regiony wykraczające poza strefy turystyczne. Ale jestem pewna, że zrobimy mały wyjątek. Wiedząc, jak Wam spodoba się Xunantunich, najlepsze zachowałam na koniec - CHICHEN-ITZA! Tak – jedziemy, koniecznie! Nazwa Chichén Itzá znaczy Źródła Ludu Itzá. Nazwa miasta pochodzi od dwóch świętych zbiorników, przy których zostało ono założone Zbiorniki te zwane cenote służyły od V wieku jako miejsce składania ofiar. Niskie konstrukcje/obiekty wznoszone z kamienia o gładkich ścianach, El Castillo – świątynia Kukulkana (Świątynia Zamek), Świątynia Wojowników (Templo de los Guerreros), grupa Tysiąca Kolumn i Świątynia Jaguara i największe na terenach Mezoameryki boisko do gry w ullamalitzli. I zasady tej właśnie gry zaskoczyły mnie najbardziej – wygrany w nagrodę mógł poświęcić swoje życie w darze dla Bogów!!!! Tak, zabijano go. A gra nie była prosta – ciężką kule trzeba było przerzucić przez ciasny otwór znajdujący się an wysokości kilku metrów, przy tym walcząc z innymi. Hmm – taki początek koszykówki?
W 1988 stanowisko archeologiczne w Chichén Itzá wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO, zaś 7 lipca 2007  obiekt został ogłoszony jednym z siedmiu nowych cudów świata. Warto, warto tam pojechać, a w nagrodę za wytrzymanie tak męczącej całodniowej podróży poleżymy jeszcze na piaszczystych plażach Cancún, wykąpiemy się w krystalicznych nagrzanych w pełnym słońcu morzu, a wieczorem, tuż przed wypłynięciem w drogę powrotną, poobserwujemy ogromne żółwie składające jaja na nagrzanych piaskach.


Koniec podróży, trzeba wstać z fotela i zaparzyć nowej herbaty, bo ta którą mieliśmy na pewno już wystygła. Nasza krótka wycieczka po Morzu Karaibskim dobiegła końca. Czas wrócić do rzeczywistości – i nie, nie szarej rzeczywistości. To po prostu wspomnienia są przekolorowane, ale cóż – przecież nic w tym złego. A wy co najlepiej wspominacie? W jakie egzotyczne miejsce najchętniej byście wrócili, chociażby palcem po mapie.

niedziela, 29 czerwca 2014

MIASTO, KTÓRE NIGDY NIE ŚPI





Będąc w Stanach Zjednoczonych większość z turystów za jedno z miejsc, które koniecznie muszą zobaczyć, uważają Nowy Jork. I może nie jest to najpiękniejsze, zapierające dech w piersiach miasto, to faktem jest warto tu przyjechać. Potwierdzają to statystyki, bo średnio co roku przyjeżdża tu 50 mln turystów. Miasto światowej giełdy, drapaczy chmur, kawy na wynos, żółtych taksówek, restauracji, markowych sklepów, wszech obecnego brudu, niezliczonych tłumów. Znane jest pod dwoma innymi nazwami – „Wielkie Jabłko” oraz „Miasto, które nigdy nie śpi”. I na pierwszy rzut oka tak właśnie jest – to miasto zdaje się naprawdę nie zasypiać – jedynie zmieniać pory. Ciągły hałas, gwar i klaksony taksówkarzy – nie pomagają nawet stojące znaki drogowe zakazujące używania klaksonu. Już jadąc z lotniska na Manhattan człowiek żegna się z życiem, bo widmo nieuchronnej śmierci w wypadku drogowym zdaje się być nadwyraz realne.




Malutki rys historyczny, bo jest to stosunkowo nowe miasto. W 1626 roku wyspa Manhattan została wykupiona przez Peter Minuit od indiańskiego plemienia Delawarów za różne przedmioty materialne o szacowanej wartości 60 guldenów holenderskich, co w 2006 roku było równe tysiąca dolarów. Jedna z obalonych legend mówi, że Delawarowie odsprzedali wyspę za szklane paciorki, których wartość miała wynosić 24 dolary, ale to tylko bajka.  Nowy Jork założyli Holendrzy właśnie na wykupionej wyspie Manhattan. 11 lat później założono osiedle Nowy Amsterdam, który w 1664 roku zdobyli Anglicy, którzy nadali mu nową nazwę: Nowy Jork. I już tak zostało. W latach 1785–1790 Nowy Jork pełnił rolę stolicy Stanów Zjednoczonych. Dziś Nowy Jork dzieli się na pięć okręgów: Manhattan, Bronx, Brooklyn, Queens i Staten Island. I to by było na tyle w kwestii historii.




W naszych czasach miasto kojarzone jest jako miejsce spełniania marzeń, kariery biznesowej i prestiżu społecznego. Jednak rzeczywistość wygląda odrobinkę inaczej. Tłumy jednak ściągają do tego miasta z nadzieją spełnienia swojego „american dream”. Nowy Jork jest bowiem najgęściej zaludnionym miastem na terenie Stanów Zjednoczonych, bowiem na obszarze 790 km², mieszka 8 175 133 ludzi i są to dane z 2010 roku, a liczebność cały czas rośnie. Jest to najbardziej zróżnicowane językowo miasto na świecie, jako że na jego obszarze mówi się w ponad 800 językach, a slangów nikt nawet nigdy nie zliczał. Prawie połowa to ludzie, którzy przyjechali do tego miasta i już zostali. Biali stanowią tylko 44% mieszkańców, 28,6% to latynosi, 25,5% to czarni, a 12,7% stanowią Azjaci i to właśnie ich liczba rośnie najszybciej. Spotkanie kogoś przypadkiem na ulicy graniczy z cudem. To taki misz-masz etniczny i do tego pewne grupy społeczne żyją w swoich enklawach. Greenpoint na Brooklynie nazywany jest „Małą Polską”, mamy również „Małe Włochy”, „Małą Ukrainę”, „Małą Koreę”, Hell’s Kitchen (enklawa społeczności irlandzkiej), Yorkville to Niemcy, El Barrio to Portorykańczycy, Rivington Street, gdzie własną kolonię stworzyli Żydzi zachowując swój język, synagogi, zwyczaje, religię oraz narodową kuchnię. Jest również Harlem , a  jest to najsłynniejsza amerykańska dzielnica ludzi o czarnym kolorze skóry, gdzie poza zorganizowanymi wycieczkami raczej odradzałabym zwiedzanie na własną rękę. Nie można też zapomnieć o Chinatown zamieszkiwanej przez ok. 150 tys. Amerykanów chińskiego pochodzenia, która na każdym turyście zrobi piorunujące wrażenie – pozytywne lub negatywne. I choć panuje tu tłok, a dzielnica jest wręcz ilustracją definicji chaosu i mieszkania (o ile można je tak nazwać) są brudne i zaniedbane to turystów tu nie brakuje. I słychać tylko:  „my friend come, special price, just for you, one dollar”. ACZKOLWIEK! Wieczorem ulica Mott Street rozświetlona są tysiącami kolorowych lampionów i neonów. To po prostu trzeba zobaczyć!




Z przemieszczanie się po tych wszystkich dzielnicach też nie ma najmniejszego problemu. Nowojorskie metro ma 468 stacji, 26 linii o łącznej długości trasy 369 km, dziennie przewożąc ok. 5,2 mln osób. Jest czwartą po szanghajskim, londyńskim i pekińskim metrze najdłuższą siecią metra na świecie, również czwartą pod względem rocznej ilości pasażerów oraz drugą najstarszą w Stanach (starsze metro jest w Bostonie). Jest proste i naprawdę bez żadnego problemu można się połapać w jego rozkładzie. I tu taka mała ciekawostka, bo prawie na każdej stacji można posłuchać muzyki: grajkowie, aby móc występować w metrze, muszą najpierw przejść casting przed specjalną komisją. Jedynie w nocy powinno się uważać, bo zwykła przejażdżka metrem może okazać się przygodą i zaowocować historią, którą z pewnością będziemy długo opowiadać. A co można zwiedzać? Oj lista jest długa, wiąc pozwólcie, że z nazwy wymienią tylko te sztandarowe. Wall Street, Rockefeller Center, Times Square, Flatiron Building, Dworzec Grand Central, Statułę Wolności, MET, Empire State Building, Siedziba ONZ, Brooklyn Bridge, Central Park, który zajmuje większą powierzchnię (3,41 km²)  niż całe księstwo Monako (1,95 km²). W 2008 roku w mieście było 5538 wieżowców, a 50 o wysokości ponad 200 metrów. Stojąc w kolejce do windy wjeżdżającej na Empire State Building (381 m), trzy razy ludzie pytali się mnie czy jestem z Rosji (to jest stałe zjawisko – bardzo często mylą nasz język z rosyjskim) i tylko jedna osoba, afroamerykański ochroniarz powiedział ze 100% pewnością, że mówię po polsku. Radzę się uzbroić w cierpliwość i nauczyć się nie reagować zdenerwowaniem – dla większości Amerykanów Polska i Rosja to to samo.



A kiedy po tak intensywnym zwiedzaniu zgłodnieję? Absolutnie żaden problem! Jedzenie jest tak różnorodne i tak łatwo dostępne, że każdy znajdzie coś dla zaspokojenia swojego podniebienia. Czy to uliczne stoiska ze sławnymi hot-dogami (których swoją drogą nie polecam), multum różnorodnych fast foodów, ekskluzywnych restauracji, czy po prostu barów. Jak na ironię to nie sprzyja odchudzaniu społeczeństwa, a przecież Amerykanie są naprawdę otyli. No bo przecież zjem to apetyczne buritto, skoro i tak już cały dzień chodzę i zwiedzam, a potem nie odmówię sobie kawy z tradycyjnym pączkiem… albo i dwoma. I niestety trzeba się bardzo pilnować, bo jeśli w jednym mieście mam do wyboru 25 tysięcy restauracji, to codziennie można spróbować czegoś innego. Porcje serwowane w restauracjach też odbiegają normą od tych, które znamy z własnego podwórka, bo gratis podawane są bułeczki z masełkiem, a potem hulaj dusza – piekła nie ma. No bo jeśli idzie się do baru, w którym obowiązuje zasada „szwedzkiego stołu’, czyli płacę (ok. 5-7 $) i jem ile chcę, a potem mogę jeszcze iść i zapełnić talerz ile razu chcę. Na dodatek picie (oczywiście gazowanego) też mogę sobie dolewać. I co z tego, że większość napojów to dietetyczne sody, ale do tego jemy hamburger opływającego w tłuszczu i nawet jeśli weźmiemy sałatkę (tak, żeby trochę witamin było), to naładowanie majonezu i ketchupu nie pomoże. I wiecie co jest tylko dość denerwujące – że nigdzie, czy to w restauracjach, czy w zwykłych supermarketach nie ma wliczonego podatku – tzn. „tax”. Jeśli idę zrobić zakupy, i to w sumie nie tylko spożywcze, to nie zapłacę tej ceny, która jest napisana na produkcie – przy kasie doliczą mi tax. Wniosek – zawsze trzeba mieć trochę więcej pieniędzy, dlatego też pierwsze zakupy były szokiem i skończyły się małą awanturą, w którą został zaangażowany ochroniarz. Na szczęście chyba wiedzą o tym, że turyści nie wiedzą – a ta wiedza jest bezcenna. To nie jest koniec „dodatkowych kosztów”, bo oprócz niewliczonego podatku, obowiązkiem jest zapłacić napiwek. I tak – z premedytacją mówię, że obowiązkiem, bo u nas to przynajmniej jest to nagrodzenie dobrej obsługi albo chociaż sympatycznej. Podanie kartki do rachunku z rozpiską ile TRZEBA zostawić napiwku zdziwiło mnie, ale odrobinę, bo przecież co kraj to obyczaj.



Och, uwierzcie, można by tu jeszcze długo opisywać, opowiadać, zachwalać bądź też nie, ale fakt jest jeden – to jest miasto, które warto zobaczyć. Filmy, których każdego roku kręci się w tym miejscu ok. 250, oddają ale tylko szczątkowy klimat. To co zobaczymy na własne oczy najbardziej pozostanie, warto wyrobić sobie samemu opinię. Pojedźcie, a może wy też zaśpiewacie, jak Frank Sinatra: „I want to be a part of it, New York, New York, I want to wake up in that city, that never sleeps”.




Źródło danych liczbowych: http://new-york.miasta.org