niedziela, 29 czerwca 2014

MIASTO, KTÓRE NIGDY NIE ŚPI





Będąc w Stanach Zjednoczonych większość z turystów za jedno z miejsc, które koniecznie muszą zobaczyć, uważają Nowy Jork. I może nie jest to najpiękniejsze, zapierające dech w piersiach miasto, to faktem jest warto tu przyjechać. Potwierdzają to statystyki, bo średnio co roku przyjeżdża tu 50 mln turystów. Miasto światowej giełdy, drapaczy chmur, kawy na wynos, żółtych taksówek, restauracji, markowych sklepów, wszech obecnego brudu, niezliczonych tłumów. Znane jest pod dwoma innymi nazwami – „Wielkie Jabłko” oraz „Miasto, które nigdy nie śpi”. I na pierwszy rzut oka tak właśnie jest – to miasto zdaje się naprawdę nie zasypiać – jedynie zmieniać pory. Ciągły hałas, gwar i klaksony taksówkarzy – nie pomagają nawet stojące znaki drogowe zakazujące używania klaksonu. Już jadąc z lotniska na Manhattan człowiek żegna się z życiem, bo widmo nieuchronnej śmierci w wypadku drogowym zdaje się być nadwyraz realne.




Malutki rys historyczny, bo jest to stosunkowo nowe miasto. W 1626 roku wyspa Manhattan została wykupiona przez Peter Minuit od indiańskiego plemienia Delawarów za różne przedmioty materialne o szacowanej wartości 60 guldenów holenderskich, co w 2006 roku było równe tysiąca dolarów. Jedna z obalonych legend mówi, że Delawarowie odsprzedali wyspę za szklane paciorki, których wartość miała wynosić 24 dolary, ale to tylko bajka.  Nowy Jork założyli Holendrzy właśnie na wykupionej wyspie Manhattan. 11 lat później założono osiedle Nowy Amsterdam, który w 1664 roku zdobyli Anglicy, którzy nadali mu nową nazwę: Nowy Jork. I już tak zostało. W latach 1785–1790 Nowy Jork pełnił rolę stolicy Stanów Zjednoczonych. Dziś Nowy Jork dzieli się na pięć okręgów: Manhattan, Bronx, Brooklyn, Queens i Staten Island. I to by było na tyle w kwestii historii.




W naszych czasach miasto kojarzone jest jako miejsce spełniania marzeń, kariery biznesowej i prestiżu społecznego. Jednak rzeczywistość wygląda odrobinkę inaczej. Tłumy jednak ściągają do tego miasta z nadzieją spełnienia swojego „american dream”. Nowy Jork jest bowiem najgęściej zaludnionym miastem na terenie Stanów Zjednoczonych, bowiem na obszarze 790 km², mieszka 8 175 133 ludzi i są to dane z 2010 roku, a liczebność cały czas rośnie. Jest to najbardziej zróżnicowane językowo miasto na świecie, jako że na jego obszarze mówi się w ponad 800 językach, a slangów nikt nawet nigdy nie zliczał. Prawie połowa to ludzie, którzy przyjechali do tego miasta i już zostali. Biali stanowią tylko 44% mieszkańców, 28,6% to latynosi, 25,5% to czarni, a 12,7% stanowią Azjaci i to właśnie ich liczba rośnie najszybciej. Spotkanie kogoś przypadkiem na ulicy graniczy z cudem. To taki misz-masz etniczny i do tego pewne grupy społeczne żyją w swoich enklawach. Greenpoint na Brooklynie nazywany jest „Małą Polską”, mamy również „Małe Włochy”, „Małą Ukrainę”, „Małą Koreę”, Hell’s Kitchen (enklawa społeczności irlandzkiej), Yorkville to Niemcy, El Barrio to Portorykańczycy, Rivington Street, gdzie własną kolonię stworzyli Żydzi zachowując swój język, synagogi, zwyczaje, religię oraz narodową kuchnię. Jest również Harlem , a  jest to najsłynniejsza amerykańska dzielnica ludzi o czarnym kolorze skóry, gdzie poza zorganizowanymi wycieczkami raczej odradzałabym zwiedzanie na własną rękę. Nie można też zapomnieć o Chinatown zamieszkiwanej przez ok. 150 tys. Amerykanów chińskiego pochodzenia, która na każdym turyście zrobi piorunujące wrażenie – pozytywne lub negatywne. I choć panuje tu tłok, a dzielnica jest wręcz ilustracją definicji chaosu i mieszkania (o ile można je tak nazwać) są brudne i zaniedbane to turystów tu nie brakuje. I słychać tylko:  „my friend come, special price, just for you, one dollar”. ACZKOLWIEK! Wieczorem ulica Mott Street rozświetlona są tysiącami kolorowych lampionów i neonów. To po prostu trzeba zobaczyć!




Z przemieszczanie się po tych wszystkich dzielnicach też nie ma najmniejszego problemu. Nowojorskie metro ma 468 stacji, 26 linii o łącznej długości trasy 369 km, dziennie przewożąc ok. 5,2 mln osób. Jest czwartą po szanghajskim, londyńskim i pekińskim metrze najdłuższą siecią metra na świecie, również czwartą pod względem rocznej ilości pasażerów oraz drugą najstarszą w Stanach (starsze metro jest w Bostonie). Jest proste i naprawdę bez żadnego problemu można się połapać w jego rozkładzie. I tu taka mała ciekawostka, bo prawie na każdej stacji można posłuchać muzyki: grajkowie, aby móc występować w metrze, muszą najpierw przejść casting przed specjalną komisją. Jedynie w nocy powinno się uważać, bo zwykła przejażdżka metrem może okazać się przygodą i zaowocować historią, którą z pewnością będziemy długo opowiadać. A co można zwiedzać? Oj lista jest długa, wiąc pozwólcie, że z nazwy wymienią tylko te sztandarowe. Wall Street, Rockefeller Center, Times Square, Flatiron Building, Dworzec Grand Central, Statułę Wolności, MET, Empire State Building, Siedziba ONZ, Brooklyn Bridge, Central Park, który zajmuje większą powierzchnię (3,41 km²)  niż całe księstwo Monako (1,95 km²). W 2008 roku w mieście było 5538 wieżowców, a 50 o wysokości ponad 200 metrów. Stojąc w kolejce do windy wjeżdżającej na Empire State Building (381 m), trzy razy ludzie pytali się mnie czy jestem z Rosji (to jest stałe zjawisko – bardzo często mylą nasz język z rosyjskim) i tylko jedna osoba, afroamerykański ochroniarz powiedział ze 100% pewnością, że mówię po polsku. Radzę się uzbroić w cierpliwość i nauczyć się nie reagować zdenerwowaniem – dla większości Amerykanów Polska i Rosja to to samo.



A kiedy po tak intensywnym zwiedzaniu zgłodnieję? Absolutnie żaden problem! Jedzenie jest tak różnorodne i tak łatwo dostępne, że każdy znajdzie coś dla zaspokojenia swojego podniebienia. Czy to uliczne stoiska ze sławnymi hot-dogami (których swoją drogą nie polecam), multum różnorodnych fast foodów, ekskluzywnych restauracji, czy po prostu barów. Jak na ironię to nie sprzyja odchudzaniu społeczeństwa, a przecież Amerykanie są naprawdę otyli. No bo przecież zjem to apetyczne buritto, skoro i tak już cały dzień chodzę i zwiedzam, a potem nie odmówię sobie kawy z tradycyjnym pączkiem… albo i dwoma. I niestety trzeba się bardzo pilnować, bo jeśli w jednym mieście mam do wyboru 25 tysięcy restauracji, to codziennie można spróbować czegoś innego. Porcje serwowane w restauracjach też odbiegają normą od tych, które znamy z własnego podwórka, bo gratis podawane są bułeczki z masełkiem, a potem hulaj dusza – piekła nie ma. No bo jeśli idzie się do baru, w którym obowiązuje zasada „szwedzkiego stołu’, czyli płacę (ok. 5-7 $) i jem ile chcę, a potem mogę jeszcze iść i zapełnić talerz ile razu chcę. Na dodatek picie (oczywiście gazowanego) też mogę sobie dolewać. I co z tego, że większość napojów to dietetyczne sody, ale do tego jemy hamburger opływającego w tłuszczu i nawet jeśli weźmiemy sałatkę (tak, żeby trochę witamin było), to naładowanie majonezu i ketchupu nie pomoże. I wiecie co jest tylko dość denerwujące – że nigdzie, czy to w restauracjach, czy w zwykłych supermarketach nie ma wliczonego podatku – tzn. „tax”. Jeśli idę zrobić zakupy, i to w sumie nie tylko spożywcze, to nie zapłacę tej ceny, która jest napisana na produkcie – przy kasie doliczą mi tax. Wniosek – zawsze trzeba mieć trochę więcej pieniędzy, dlatego też pierwsze zakupy były szokiem i skończyły się małą awanturą, w którą został zaangażowany ochroniarz. Na szczęście chyba wiedzą o tym, że turyści nie wiedzą – a ta wiedza jest bezcenna. To nie jest koniec „dodatkowych kosztów”, bo oprócz niewliczonego podatku, obowiązkiem jest zapłacić napiwek. I tak – z premedytacją mówię, że obowiązkiem, bo u nas to przynajmniej jest to nagrodzenie dobrej obsługi albo chociaż sympatycznej. Podanie kartki do rachunku z rozpiską ile TRZEBA zostawić napiwku zdziwiło mnie, ale odrobinę, bo przecież co kraj to obyczaj.



Och, uwierzcie, można by tu jeszcze długo opisywać, opowiadać, zachwalać bądź też nie, ale fakt jest jeden – to jest miasto, które warto zobaczyć. Filmy, których każdego roku kręci się w tym miejscu ok. 250, oddają ale tylko szczątkowy klimat. To co zobaczymy na własne oczy najbardziej pozostanie, warto wyrobić sobie samemu opinię. Pojedźcie, a może wy też zaśpiewacie, jak Frank Sinatra: „I want to be a part of it, New York, New York, I want to wake up in that city, that never sleeps”.




Źródło danych liczbowych: http://new-york.miasta.org

1 komentarz:

  1. NYC - moje ukochane miasto! Nie mogę się doczekać, kiedy tam wrócę!
    T6ymczasem zapraszam na nietypowy spacer po Nowym Jorku: http://btth.pl/nowy-jork-slynne-miejsca-z-telewizorni/
    Pozdrawiam, A.

    OdpowiedzUsuń